W larwarium książkowych wandali wyklułem się po milionach lat dojrzewania. Przeleżałem jakiś czas w inkubatorze wstydu. Późno zacząłem ssać pierś literackiej tradycji. Późno zacząłem raczkować. Późno zacząłem chodzić po ukwieconym ogrodzie zabaw przypadku. W ogóle byłem jakiś opóźniony. Martwiła się tym moja mama. Madame Melancholia.
A byli przecież i tacy, co sądzili, że Lem, Stanisław Lem, nie był pojedynczym literatem, lecz całą organizacją, zrzeszającą specjalistów z różnych dziedzin humanistki i nauki. Sporą konsternację na świecie wywołało niedawne ujawnienie faktu, że Lem rzeczywiście taką organizacją był, zaś sam Pisarz czy przynajmniej ten mężczyzna, którego uważaliśmy za Pisarza, okazał się stworzonym we wschodnich laboratoriach androidem, któremu wgrano w pamięć świadomość wielu wybitnych Prozaików, Poetów, filozofów, psychiatrów, matematyków, fizyków, autorytetów psychologicznych, socjologicznych i politycznych, a nawet – ciekawostka – jednego stażysty położnika. Po tym odkryciu nikogo już nie zdziwiło, że Lem funkcjonował też w światach równoległych, a pacjent jednego z Limbotoriów określił go w swoich wspomnieniach mianem „Polaka”, cokolwiek by ów tajemniczy termin mógł oznaczać, prócz może ewentualnej przynależności plemiennej do dziwacznego „kraju” o nazwie „Polska”, który też był przez niektórych śpiączkowców niejednokrotnie wspominany w ich mętnych konstrukcjach fabularnych.
Możliwe, że na wczorajszej imprezie, której nadal nie pamiętam, przegiąłem nawet bardziej niż jest to wyobrażalne i zgodziłem się wziąć zastrzyk narkotyku określanego mianem Czas. I on dopiero teraz chwycił, z takim oto dilejem, co się trafia strasznie rzadko, ale jednak... Ale nie, nie wierzę, żebym był aż do tego stopnia głupi. Od małego nasłuchałem się przecież dość opowieści o idiotach, którzy przedawkowali Czas.
Strzępy kartek na podłodze. Charakter pisma świadczący o głębokiej niepoczytalności. Dzieło ostatniej doby w pełnej krasie. Owoc nieznanej choroby, która zupełnie jawnie wyjada mnie od środka, kawałek po kawałku. Żadne mole nie nażarłyby się tymi skrawkami, o czytelnikach głodnych niezapomnianych doznań nawet nie wspominając. Kolejna dotkliwa porażka. Kolejna pobudka z twarzą w nocniku… jeśli nie gorzej.
Zazdrościłem młotkom, że służą do wbijania gwoździ, zazdrościłem drzewom, że tak po prostu sobie rosną, ssąc glebę i sącząc światło, zazdrościłem kamieniom, że leżą przy drogach, nie chcąc i nie musząc być niczym innym, niż są w istocie. Nie wiem, czym byłem ja. Chyba niczym. Pustym pojemnikiem, w którym coś dopiero trzeba umieścić. Szklanką czekającą na kroplę życiodajnej esencji. Czu
. Co wtedy? Wtedy siadam w fotelu albo kładę się na łóżku i staram nie myśleć o niczym szczególnym. Pomysły zawisają nad jałowym krajobrazem niczym promienie światła, czyste i doskonałe. I wtedy zanurzam się, owszem, ale w sobie, coraz głębiej. To trwa nieraz całymi godzinami. Najpierw jakby powolne opadanie w głąb siebie, a później gdy już poczujemy jakiekolwiek dno pod stopami, zaczyna się wędrówka. Droga przez podświadomość jest niewypowiedzianie kręta. Idzie się bez jakichkolwiek wskazówek czy map. Otoczenie nudne, jednobarwne. Naprawdę postapokaliptyczny pejzaż, mówię wam. Niekiedy zasypiam, ale potem nawet o tym nie wiem. Bo między snem a jawą granica jest cieńsza od skóry, zapamiętajcie. Po pewnym czasie odcięta od większości bodźców zewnętrznych wyobraźnia wyostrza się. Z otaczającego mnie „błota” zaczynają formować się nowe kształty, które tylko czekają, aż nadam im nazwy, aż obudzę je do życia światłem mojego spojrzenia. Wtedy to wszystko zaczyna działać, cała ta magia. Słowa dotykają przedmiotów, a ja wreszcie czuję się jak jedyny pan i władca.
Co wtedy? Wtedy siadam w fotelu albo kładę się na łóżku i staram nie myśleć o niczym szczególnym. Pomysły zawisają nad jałowym krajobrazem niczym promienie światła, czyste i doskonałe. I wtedy zanurzam się, owszem, ale w sobie, coraz głębiej. To trwa nieraz całymi godzinami. Najpierw jakby powolne opadanie w głąb siebie, a później gdy już poczujemy jakiekolwiek dno pod stopami, zaczyna się wędrówka. Droga przez podświadomość jest niewypowiedzianie kręta. Idzie się bez jakichkolwiek wskazówek czy map. Otoczenie nudne, jednobarwne. Naprawdę postapokaliptyczny pejzaż, mówię wam. Niekiedy zasypiam, ale potem nawet o tym nie wiem. Bo między snem a jawą granica jest cieńsza od skóry, zapamiętajcie. Po pewnym czasie odcięta od większości bodźców zewnętrznych wyobraźnia wyostrza się. Z otaczającego mnie „błota” zaczynają formować się nowe kształty, które tylko czekają, aż nadam im nazwy, aż obudzę je do życia światłem mojego spojrzenia. Wtedy to wszystko zaczyna działać, cała ta magia. Słowa dotykają przedmiotów, a ja wreszcie czuję się jak jedyny pan i władca.