Hughes pracował także z Charlesem Reepem, dawnym podpułkownikiem RAF-u, który zdobył sławę jako pierwszy analityk piłkarskich statystyk. Ten ostatni za pomocą danych liczbowych, które zasadniczo były mylące, czasem nielogiczne, a niekiedy dobrane całkiem wybiórczo, próbował udowodnić, że najlepszą metodą przeprowadzania ataków jest futbol bezpośredni i rzucanie długich piłek. W swoim najsłynniejszym podręczniku dla szkoleniowców pod tytułem The Winning Formula (Przepis na zwycięstwo) Hughes odnosił się lekceważąco do posiadania piłki, stwierdzając, że 85 procent bramek pada po pięciu lub mniejszej liczbie podań, był więc orędownikiem natychmiastowego wstrzeliwania futbolówki w rejony boiska, które nazywał „strefą największej szansy”.
„Najpiękniejsza sprawa to dogranie piłki, gdy samemu jest się w dogodnej pozycji do zdobycia bramki – stwierdził Henry. – Wiesz, że jesteś wystarczająco dobry, żeby strzelić, ale podajesz. Dzielisz się z partnerem. I widzisz radość w jego oczach. Ty o tym wiesz, on o tym wie, wszyscy to wiedzą”.
Cisza. Wybuchła z framug drzwi i okien, ze ścian, poraziła straszliwą, wszechogarniającą mocą, jakby wytwarzaną przez olbrzymią siłownię. Unosiła się z podłogi pokrytej wystrzępioną szarą wykładziną. Wyrywała się z całkowicie lub częściowo popsutych akcesoriów kuchennych, martwych urządzeń, które nie działały nigdy, od kiedy mieszkał tu Isidore. Sączyła się z bezużytecznej stojącej lampy w salonie, przeplatając się z sobą samą sączącą się bezgłośnie z upstrzonego przez muchy sufitu. Właściwie wyłaniała się z każdego przedmiotu w zasięgu wzroku, jakby miała zamiar wyrugować wszystkie namacalne przedmioty. Stąd też atakowała nie tylko jego uszy, ale i oczy; gdy stał tak przy martwym telewizorze, odczuwał ciszę jako coś widzialnego i, na swój sposób, żywego. Żywego! Już poprzednio często czuł, jak zbliża się surowo i groźnie; gdy się zjawiała, wybuchała bez krzty subtelności, najwidoczniej niezdolna czekać. Cisza tego świata nie mogła pohamować swej zachłanności. Już ani chwili dłużej. Już nie wtedy, kiedy właściwie zwyciężyła.
Zastanawiał się wówczas, czy inni ludzie, którzy pozostali na Ziemi, tak jak on odczuwają tę pustkę. Czy też jest to coś ściśle związanego z jego specyficzną biologiczną tożsamością, może jakiś fenomen wytworzony przez jego niesprawne zmysły.
Obraz się ustalił. Natychmiast zobaczył znajomy krajobraz, brunatne, nagie wzniesienie z kępkami wyschniętych na pieprz traw sterczących ukośnie w blade, pozbawione słońca niebo. Pojedyncza postać, mniej więcej o ludzkich kształtach, brnęła pod górę: stary człowiek w wyszarzałej, bezkształtnej szacie, okryciu tak nędznym, jakby zostało urwane z wrogiej pustki nieba. Człowiek ten, Wilbur Mercer, posuwał się z trudem przed siebie i gdy John Isidore zaciskał dłonie na uchwytach, czuł, jak stopniowo znika widok salonu, w którym stał. Zniszczone umeblowanie i ściany rozpływały się, aż przestał je zupełnie dostrzegać. Jak zawsze, znalazł się na brunatnym wzgórzu, pod bezbarwnym niebem. Nie widział już wspinaczki starego człowieka. Teraz jego własne stopy przesuwały się, szukały oparcia wśród znajomych luźnych kamieni, czuł te same, dawne, sprawiające ból, nierówności pod stopami i znów poczuł drażniące opary w powietrzu – powietrzu nie Ziemi, lecz jakiegoś obcego, odległego, ale dzięki empatycznej skrzynce natychmiast dostępnego miejsca.
Dostał się tam w sposób, który jak zawsze wprawiał go w zdumienie. Nastąpiło fizyczne zespolenie, a także umysłowa i duchowa identyfikacja z Wilburem Mercerem. Podobnie działo się ze wszystkimi, którzy trzymali uchwyty, czy to tutaj, na Ziemi, czy też na którejś ze skolonizowanych planet. Czuł ich, łączył w sobie bełkot ich myśli, słyszał w swym mózgu hałas ich wielu pojedynczych istnień. Oni i on dbali tylko o jedno – to zespolenie umysłów zwracało ich uwagę na wzgórze, na wchodzenie po zboczu, na konieczność wspinaczki. Krok za krokiem przekształcało się, tak wolno, że omal niepostrzegalnie. A było. Wyżej, pomyślał, podczas gdy kamienie, grzechocząc, toczyły się spod jego stóp. Dziś jestem wyżej niż wczoraj, a jutro… – on sam, zbiorcza postać Wilbura Mercera, spojrzała w górę, na leżące przed nią podejście. Nie sposób dotrzeć do samego końca. Za daleko. Ale to nastąpi.
Ciśnięty w niego kamień uderzył go w ramię. Poczuł ból. Zrobił półobrót i kolejny kamień przeleciał obok niego, chybiając. Uderzył w ziemię i ten odgłos zaskoczył Johna. Kto? – pomyślał, próbując dostrzec swego dręczyciela. Dawni przeciwnicy ukazali się na granicy jego pola widzenia. Podążali jego śladem na wzgórze i będą tak szli aż do szczytu…
Przypomniał sobie wierzchołek, niespodziewanie płaski szczyt wzgórza. Tam kończyło się podejście i rozpoczynała następna część. Ile razy szedł tą drogą? Kolejne podejścia zamgliły się, tak jak przyszłość i przeszłość, a to, czego doświadczył i czego będzie doświadczał, połączyło się tak, że nie pozostało nic poza tą chwilą, w której stał i odpoczywał, masując skaleczone kamieniem ramię. Boże, pomyślał zmęczony. Jakże to może być słuszne? Dlaczego jestem tu sam, torturowany przez coś, czego nawet nie mogę zobaczyć? W tej samej chwili rozlegający się w jego wnętrzu gwar wszystkich zespolonych rozproszył złudzenie samotności.
Czuliście to również, pomyślał. Tak, odparły głosy. Zostaliśmy uderzeni, w lewe ramię – boli jak diabli. W porządku, odparł. Będzie lepiej, jeśli ruszymy dalej. Zaczął iść i wszyscy natychmiast przyłączyli się do niego.